Gdy Europa maluje pisanki, Verges wyciąga kosę. Dosłownie !

Wielki czwartek w Hiszpanii

Taniec miłości i śmierci. Verges, gdzie śmierć nosi pochodnię

Autorka: A.Voyt

Wśród starych murów katalońskiego miasteczka Verges, raz w roku zmartwychwstaje taniec. Taki, którego nie zatańczy żaden nowoczesny choreograf i którego nie wymyślił żaden konceptualny kurator. Taniec – pełen ciszy, popiołu i dźwięku bębna – nie prosi o uwagę. On ją odbiera. Bez dekoracji. Bez braw. Bo nie chodzi o estetykę. Chodzi o prawdę.

To Danza de la Muerte – żywe dziedzictwo średniowiecznej Europy, jedyny zachowany do dziś przykład tańca śmierci, który wciąż odbywa się w naturalnym rytmie Wielkiego Tygodnia. Dokładnie w Wielki Czwartek o północy, kiedy świat zapada w milczenie, Verges zaczyna mówić. Tyle że językiem zmarłych.

Anatomia rytuału

Procesję otwiera Kosiarz. Nie jest katem – jest przewodnikiem. Jego kosa, ozdobiona napisem Nemini parco („Nikomu nie daruję”), przecina nie powietrze, lecz złudzenia. Za nim Chorąży niesie czarną flagę z czaszką i inskrypcją Lo temps és breu („Czas jest krótki”). Dwójka dzieci niesie talerze z popiołem – symbole przemijania i odrodzenia. Najmłodszy z nich trzyma zegar bez wskazówek. Bezczelny w swojej ciszy. Przypomina: nie wiemy, ile nam zostało. Bęben wybija rytm. Niepokojący, jednostajny. Jak tętno świata. Pochodnie – niesione przez dzieci i dorosłych – rozświetlają ciemność. To dusze tych, którzy patrzą, ale jeszcze nie widzą.

Nieprzypadkowo dzieci niosą światło. W tradycji chrześcijańskiej to one najczęściej stawały się ofiarą „niewinności świata”, przypomnieniem o tym, że śmierć nie zna granic wieku ani intencji. A w ikonografii średniowiecznej pochodnia symbolizuje duszę – tli się, drży, gaśnie. U świętych oznaczała obecność Ducha, w rękach śmierci – obecność prawdy.

Wszystko to – osadzone w cieniu średniowiecznej teologii, hiszpańskiej dramaturgii i europejskiej symboliki memento mori – tworzy widowisko, które ani przez chwilę nie jest tylko widowiskiem. To rytuał. I przestroga. A może modlitwa.

Wielkanoc w Verges w Hiszpanii

Paradoks Wielkanocy

Wielkanoc – święto życia, zmartwychwstania, triumfu światła nad mrokiem – a tu nagle: taniec śmierci, popiół, kosa z napisem Nemini parco. Jakby ktoś wrzucił kostuchę na przyjęcie komunijne. A jednak to właśnie Wielkanoc, nie Zaduszki, staje się w Verges momentem konfrontacji z końcem. Nie melancholijnym wspomnieniem zmarłych, ale rytualnym przetasowaniem życia i śmierci w jednej choreografii.

To nie przypadek. Bo właśnie Wielkanoc opowiada o śmierci, która nie jest końcem. O cierpieniu, które nie zostaje zmarnowane. O cieniu, który potrzebuje światła, żeby stać się widoczny. W tym sensie taniec śmierci w Wielki Czwartek jest najbardziej logiczną – choć przewrotną – formą modlitwy: bo zanim będzie zmartwychwstanie, trzeba przejść przez ciemność grobu. Święto Zmarłych to wspomnienie. Wielkanoc – to przemiana.

Można by powiedzieć, że w Verges to śmierć odzyskuje swoje znaczenie. Przestaje być tabu, przestaje być sentymentalną świeczką na zniczu. Jest jak cicha nauczycielka, która mówi: „Nie udawaj, że mnie nie ma. Nie chowaj mnie w marmurze. Zatańcz ze mną. A może zrozumiesz coś o sobie.”

Z czarnej śmierci zrodzona

Motyw danse macabre narodził się w cieniu Czarnej Śmierci. W XIV i XV wieku tańczące szkielety zaczęły pojawiać się na freskach, w poematach i misteriach – od Paryża po Toledo. Przypominały o jednym: śmierć nie pyta o metrykę ani status społeczny. Król i dziecko, papież i żebrak – wszyscy tańczą w tym samym rytmie. W Katalonii taniec ten przyjął unikalną formę i, co niezwykłe, przetrwał. Od 1666 roku, bez przerwy, Danza de la Muerte otwiera procesję pasyjną w Verges.

Historycy wskazują, że tradycja ta była prawdopodobnie reakcją na wielkie epidemie, głód i wojnę trzydziestoletnią, które przetoczyły się przez Półwysep Iberyjski. W czasach, gdy Kościół nie oferował realnego pocieszenia, taniec stawał się przypowieścią bez słów – metaforycznym językiem ciała, który zapełniał liturgiczną ciszę. Kiedy nie wiesz, co powiedzieć – tańcz.

To jedyny taki rytuał w Europie, żywa relikwia tradycji, którą inne miasta utraciły – jak Ripoll, Rupià czy Morella. Tamte tańce zniknęły. Tylko w Verges pozostały – jak echo dawnych modlitw i zapach świec, który nie daje się wypędzić.

Taniec jako lustro

W przeciwieństwie do wielu zachodnich przedstawień, w Verges nie tańczą zmarli z żywymi – tańczą sami umarli. A raczej ich cienie. Na czarnych trykotach wymalowane są białe szkielety, a każdy gest ma swój sens. To nie teatr, to liturgia w ruchu.

Co ciekawe, freski z klasztoru św. Franciszka w Morelli (ok. 1470), uznane za najstarszy przykład danse macabre w Hiszpanii, przedstawiają taniec żywych, nie umarłych. Król, biskup, zakonnica, dziecko – krążą wokół nagiego trupa w sarkofagu. Bez muzyki. Bez nadziei. Fresk – milczący jak śmierć – stał się jedną z ikon europejskiej ikonografii makabry.

W Verges – wbrew tej ikonografii – taniec przetrwał, bo zintegrowano go z religią. Nie jako osobne widowisko, lecz jako część Drogi Krzyżowej. To był klucz. Dzięki temu nie trafił do muzeum, lecz pozostał w ciele żywej wspólnoty. Co roku, w Wielki Czwartek, dzieci Verges uczą się tańczyć śmierć. Nie po to, by się jej bać. Ale by jej nie zapominać.

Nie zapominać, czyli żyć inaczej. Świadomiej. Głębiej. Bo taniec śmierci to nie tylko opowieść o kresie, ale o sensie istnienia. Tam, gdzie inni widzą koniec – w Verges widzi się przypomnienie.

Wielki czwartek szkielety tańczą

Zaproszenie do refleksji

Dla turystów to wydarzenie z przewodnika. Dla mieszkańców – historia przodków. Dla uważnych – zaproszenie. Do czego? Do życia. Bo to właśnie mówi Danza de la Muerte: żyj, dopóki możesz, bo taniec i tak nadejdzie.

Więc jeśli jeszcze nie byłeś w Verges – pojedź. Nie dla zdjęć. Dla ciszy między uderzeniami bębna. Dla pochodni, które rozświetlają mrok. Dla tego jednego momentu, kiedy uświadamiasz sobie, że życie – choć krótkie – może być pełne. I że czasem trzeba zatańczyć z własnym cieniem, by znów poczuć się żywym. Bo śmierć, paradoksalnie, najlepiej przypomina, jak się kocha.

La Dalla, Kosa czyli ten, który nie wybacza.

Kosa – pierwszy z tancerzy, przewodnik orszaku z zaświatów, milczący żniwiarz o pustych oczodołach. Dorosły szkielet niesie w dłoni nie tylko narzędzie zagłady, lecz i przesłanie wyryte na jego ostrzu: Nemini Parco – „Nikomu nie wybaczam”.

To on wyznacza rytm makabrycznej choreografii. Jako jedyny, z nieuchronnością zegara, zatacza pełny krąg – obrót o 360 stopni – z kosą gotową do żniw. Nie tańczy – on żnie, nie patrzy – on widzi wszystko, nie mówi – ale jego milczenie brzmi głośniej niż krzyk.

Zanim kosa stała się uniwersalnym symbolem śmierci, jej narzędziem był łuk – broń dalekiego rażenia, rodem z bitewnych pól średniowiecza. Łucznik-śmierć był wojownikiem, napastnikiem, zabójcą z dystansu. Ale z czasem to kosa przejęła tę rolę – nie tyle zbrojna, co codzienna, prosta, chłopska. Narzędzie zbierania plonów stało się narzędziem zbierania dusz. Śmierć przestała być wojownikiem – została żniwiarzem.

W Verges symbol ten urósł do rangi sakralnego gestu. Gdy La Dalla zatacza swój krąg, ziemia drży pod stopami widzów, a cisza między jednym dźwiękiem bębna a kolejnym wypełnia się grozą i zadumą. Bo oto Śmierć nie przychodzi jak kat – ona tańczy. I nie pyta, czy jesteś gotów. Bo, jak głosi jej motto – nie wybacza nikomu.

La Bandera – sztandar Śmierci i czas, który ucieka

Za kosą, która toruje drogę pochodowi z zaświatów, kroczy Chorąży – dorosły szkielet dzierżący czarny sztandar. Nie tańczy z gracją – on niesie znak panowania, znak, przed którym nie ma ucieczki. Jego proporzec to ciemność – dosłowna i symboliczna – na której tle bieleje czaszka i dwa skrzyżowane piszczele. Herb królestwa, którego granice obejmują wszystkich – niezależnie od wieku, zasług czy wierzeń. Imperium Śmierci.

Na jednej stronie sztandaru widnieje łacińska dewiza: Nemini Parco – „Nikomu nie wybaczam”. Na drugiej – „Lo temps és breu”, katalońska wersja słynnego Tempus Fugit. Czas ucieka. Czas się kończy. Czas… nie należy do ciebie.

Bandera nie przemawia – to, co niesie, mówi samo za siebie. Czarna flaga z trupią czaszką jest jak przypieczętowana prawda: wszystko, co żywe, zmierza ku nicości. Ale nie w dramatycznym geście – raczej w rytualnym przypomnieniu, że życie to nie jest bezkres, lecz mgnienie. A Taniec Śmierci nie straszy, tylko przypomina, że czas nie czeka, a jedyne, co możemy zrobić, to nie zapomnieć.

Nie zapomnieć, że śmierć nie wybacza nikomu, a czas – choć ulotny – jest jedyną walutą, jaką mamy

  Els Platets – dzieci popiołu- dwa dziecięce szkielety, drobne i ciche, niosące miseczki pełne popiołu. Ich obecność jest jak proroctwo bez słów – przerażająco niewinne, boleśnie prawdziwe. Pokazują widzom to, czym wszyscy się staniemy. Bez względu na wiek. Bez względu na pozycję. Bez względu na to, jak długo próbujemy zaprzeczyć temu, co nieuchronne.

Popiół w ich dłoniach nie jest tylko symbolem przemijania – to znak pokuty, pamięci i gotowości. Przypomina o słowach, które rozbrzmiewają przez wieki jak echo ostatecznego wyroku:
Memento homo, quia pulvis es, et in pulverem reverteris
Pamiętaj, człowiecze, że jesteś prochem i w proch się obrócisz.

Els Platets nie są upiorne – są prawdziwe. Ich kruchość podkreśla równanie, którego nikt nie unieważnił: wszyscy jesteśmy tylko pyłem. I to nie Śmierć jest tu najstraszniejsza – to zapomnienie, to złudzenie, że mamy czas.W tej procesji to właśnie dzieci mówią najwięcej – przez milczenie. Bo może tylko one potrafią przekazać to, czego dorośli nie chcą słyszeć:

Śmierć jest sprawiedliwa. A popiół – to brama, przez którą przechodzi się z pokorą, nie z pychą. Zegar– czas bez wskazówek Na końcu orszaku, niczym cichy punkt domykający zdanie o śmiertelności, kroczy Zegar – dziecięcy szkielet z zegarem bez wskazówek. Niepozorny, a jednak niosący przesłanie, które przebija się przez bębny, popiół i kosy: śmierć nie ma planu. Nie ma rozkładu jazdy. Nie przychodzi na czas – bo czas nie istniejePrzy każdym kroku Zegar wskazuje przypadkową godzinę. Palec wędruje po tarczy, która niczego nie odlicza – tylko udaje, że jeszcze coś można przewidzieć. Ale to złudzenie. Bo śmierć może nadejść o każdej porze – i to jest jedyny pewnik w tym zegarze.

Dziecięca postać, niemal groteskowa w swojej niewinności, staje się ostatnim przypomnieniem, że nie wystarczy żyć – trzeba być gotowym. Nie z lękiem, lecz z uważnością. Nie w rozpaczy, lecz w obecności.

Zegar bez wskazówek. Dziecko bez czasu.
Taniec bez końca – i bez początku.
Bo to, co się kończy, mogło się zacząć w każdej chwili.

El Tabal – Bębniarz serce, które bije po drugiej stronie życia. Nie ma kości. Nie ma czaszki. Nie niesie ani kosy, ani popiołu, ani sztandaru. A jednak to El Tabal – bębniarz w czarnej tunice – nadaje rytm całemu orszakowi śmierci. Nie tańczy. Nie gestykuluje. Uderza – w skórę bębna, z powagą, powtarzalnie, jakby każde uderzenie było ostatnim. I następnym zarazem.

To jego dźwięk – prosty, monotonny, niepokojąco znajomy – unosi szkielety, prowadzi ich taniec, spaja świat żywych i umarłych. To rytm, który nie potrzebuje słów – bo każdy Katalończyk zna go od dziecka. Ten sam rytm rozbrzmiewa bowiem podczas pogrzebów, gdy chłopiec z kościelnego chóru towarzyszy zmarłemu w jego ostatniej drodze do cmentarza.

El Tabal to nie tylko akompaniator – to puls śmierci, regularny i bezlitosny jak czas. Jego uderzenia przypominają bicie serca – serca świata, który już nie oddycha, ale wciąż pamięta. Dźwięk ten nie zadaje pytań – on przypomina, że odpowiedzi już nie będą potrzebne.

Bo gdy taniec się skończy, a ostatni krok zapadnie w ciszy, to właśnie echo tego bębna pozostanie najdłużej – jak echo życia, które odeszło, nie pytając o pozwolenie.

Les Torxes – Pochodnie,  światło, które niesie ciemność. Cztery postacie – dwie dorosłe i dwie dziecięce – w czarnych tunikach i fioletowych kapturach, z rękawiczkami, espadrylami, na których widnieją kości, i hełmami przypominającymi czaszki. Nie są kośćmi, nie są sztandarem, nie są kosą. Są światłem. A dokładniej – Torches. Pochodnie.

Flankują El Tabala, kroczą z nim jak cienie, które oświetlają samych siebie. Każdy z nich niesie płomień – nie po to, by rozproszyć ciemność, lecz by ją uczynić widzialną. To oni przenoszą na uliczki Verges atmosferę Wielkiego Czwartku – noc pełną milczenia, oczekiwania i zadumy, w której śmierć nie krzyczy, lecz pali się w ciszy.

Pochodnie nie były częścią pierwotnego orszaku. Dołączono je dopiero w połowie XX wieku, gdy Taniec Śmierci opuścił po raz pierwszy swoje rodzinne miasteczko, by wystąpić na obcej scenie. Trzeba było przenieść aurę Verges – i to właśnie Les Torxes stały się żywym nośnikiem tego nastroju. Nie tylko światła, ale też rytuału.

Bo ogień niesiony przez kości nie jest już ogniem życia. Jest pamięcią. Jest trwaniem w ciemności, która oświetla prawdę najstarszą ze wszystkich: że śmierć nie jest końcem – lecz przejściem przez mrok z własnym światłem w dłoni.